Paul McCartney – McCartney III, czyli muzyczna ewolucja [2020 - recenzja]

2020 nie mógł być gorszy..; 2020 – najgorszy rok w historii. To (jak na razie) nie są notki o kończącym się roku z podręczników do historii, ale mniej więcej co drugi komentarz w sieci na temat ostatnich trzystu pięćdziesięciu paru dni. Ale jak mam mówić, że ten rok był aż taki strasznie zły skoro lockdown, w którym żyjemy od niemal 9 miesięcy spowodował, że Rolling Stonesi wydali pierwszą od 8 lat premierową piosenkę?  Albo że Paul McCartney usiadł sobie w domu i po prostu.. nagrał płytę!

Pisząc tekst o Egypt Station ponad dwa lata temu myślałem, że być może mam do czynienia z ostatnim lub też ostatnim na długie lata longplayem byłego Beatlesa.Aż tu nagle.. McCartney III, który pierwotnie mieliśmy posłuchać już 11 grudnia, ale premierę przesunięto (niby z powodów produkcyjnych, a możliwe też, że z powodu wydania w ten sam dzień nowej płyty Taylor Swift) o kolejny tydzień. Pierwsze wzmianki o powstawaniu albumu pojawiały się w sieci już w.. maju! Było to raczej myślenie życzeniowe, bo Paul pozostawał w izolacji, ale już na przełomie sierpnia i września zarejestrowano witrynę internetową dla albumu. Plotki stały się rzeczywistością – dostaniemy zwieńczenie rozpoczętej przed pięćdziesięcioma laty trylogii. Dlaczego akurat w tym momencie?

Zdjęcie promujące 'McCartney III' [2020]; fot. Mary McCartney

Dla niewtajemniczonych – pierwsza płyta Paula, nazwana po prostu McCartney powstała podczas rozpadu The Beatles. Część utworów, jak Junk czy Teddy Boy powstały jeszcze za czasów pobytu Beatlesów w Indiach. Podczas ciężkiego okresu jakim była kulminacja konfliktów w zespole (końcówka lat 60 i początek 70) Paul coraz częściej zaszywał się w domowym studio i nagrywał utwory sam, jedynie z pomocą żony Lindy. I choć o albumie wypowiedzieli się, dosyć mało pochlebnie to słabo powiedziane, byli koledzy z zespołu George i John, to Paul po latach zapewniał, że ten rodzaj nieplanowanej, nieokiełznanej improwizacji na albumie bardzo mu się podoba. W przeciwieństwie do właśnie Johna, George’a i.. dużej części fanów The Beatles oraz krytyków muzycznych. 

Wydana 7 dni po oficjalnym rozpadzie Beatlesów i na niecały miesiąc przed premierą Let It Be była czymś w rodzaju ostatecznej, najbardziej dającej do zrozumienia fanom Czwórki z Liverpoolu, że to naprawdę koniec.  W końcu płyta nagrana wyłącznie przez Paula, bez żadnego wsparcia od pozostałych – to oznaczało ochłodzenie stosunków i w rezultacie koniec ich wspólnych działań. Paul nagrał ją w około 3 miesiące i zagrał na wszystkich instrumentach. Sam też ją wyprodukował. Żeby nie rozpisywać się więcej, bo to nie o niej będę pisał – był to album dość surowy w brzmieniu, wśród wybitnego Maybe I’m Amazed, nostalgicznego wspomnianego już Junk czy sielskiego The Lovely Linda (które miało być początkowo ponoć jedynie próbą sprzętu) jest to album złożony z krótkich „nastrojowych” utworów. Dla Paula ważne są te małe, krótkie pomysły, stąd też jest ich tak dużo akurat na tej płycie. Co ciekawe – tylna okładka prezentuje Paula, który pod kurtką skrywa swoją urodzoną w sierpniu 1969 córkę Mary. Tę samą Mary, która 50 lat później robi zdjęcia Paulowi do promocji trzeciej części trylogii. Już teraz wiem, że to piękna klamra.

McCartney [1970]

10 lat później ukazuje się McCartney II. Nagrany na podobnej zasadzie, również z pomocą jedynie Lindy (wokale) był całkiem inny od poprzedniego McCartneya. Mieliśmy tu syntezatory, które krótko później zdominowały muzykę popularną. Muzycznie był to też album bardziej przemyślany i składający się z pełnych, dłuższych kilkuminutowych piosenek. Ballada Waterfalls, rockowe On The Way czy funkowe Coming Up było czymś świeżym – całkiem innym od tego co słyszeliśmy na poprzedniczce. Paul jest tu o wiele bardziej eklektyczny. Recenzje jednak nie były tak pochlebne jak w przypadku pierwszego albumu – został przyjęty przez krytyków nawet gorzej płyta z 1970.

McCartney II [1980]

McCARTNEY III

No i – mamy 2020. Globalną pandemię, która zamyka wszystkich w domach. Co robi Paul McCartney?
Paul „utknął” w swoim domu w Sussex w Anglii i razem z córką Mary oraz jej rodziną spędza lockdown. Lub też Rockdown jak nazywa go w materiałach promujących płytę. Jeździ konno, nagrywa, a wszystko uwiecznia Mary, która poszła w ślady matki (jak Linda jest fotografką). Od połowy listopada ruszyły preordery McCartney III. Wydano kilkanaście wersji kolorystycznych (!) winyla, z których większość była limitowana - ba - nawet ręcznie numerowana. Kolekcjonerzy wściekli się, bo na jedną płytę z kilkoma (początkowo mówiono i siedmiu utworach) wydali krocie.  Co dostajemy na trzeciej części? 

McCARTNEY III [2020]

W rezultacie dostajemy 11 piosenek, a łącznie 45 minut premierowych dźwięków.  Album zaczyna się od wysokich odgłosów szarpanej gitary akustycznej, gdzieś na najdalszych gitarowych progach. To Long Tailed Winter Bird. Trwający ponad pięć minut utwór mógłby równie dobrze być o połowę krótszy. Słuchając mam wrażenie, że Paul do każdej dołączającej się ścieżki – akustyka, elektryka, a w końcu perkusji musi wstawać i oddzielnie zapętlając wcześniejsze ścieżki kontynuować rozpoczęte już ścieżki. Produkcja przypomina niemal 1:1 produkcję Egypt Station, a w jednej z piosenek (Deep Down) słyszymy mocny autotune, którego bardzo nie lubię, a który był już użyty np. w Get Enough [w kolekcjonerskim wydaniu ES]. W produkcji albumu Paulowi pomogli Steve Orchard oraz Keith Smith. Otwieracz z pazurem, ale dosyć przypiłowanym. Stylistycznie może mniej, ale koncepcyjnie słychać nawiązanie do Lovely Linda z pierwszej części trylogii. 

Paul w studio podczas nagrywania McCartney III [2020]

Przechodzimy do Find My Way, jednego z moich faworytów. Ten rodzaj klawesynu z początku wybrzmiewa niczym początkowy akord z New, ale kiedy dołącza się krótka wstawka gitarowa i przejście, to od razu wiem że jest to kawałek porządnego McCartneya. Pretty Boys to ‘upopowiona’ nostalgiczna ballada, coś na wzór Confidante/Happy With You i Early Days z poprzednich albumów. Ale bardzo mi się podoba. W kontekście wcześniejszych części trylogii już po kilku utworach widzę jak niesamowite jest to, że Paul naprawdę prezentuje tutaj coś odmiennego do reszty swojej twórczości. Ten ukryty skrawek siebie, który jest charakterystyczny tylko dla trzech albumów z jego dyskografii. Tych trzech McCartney’ów. Głos Paula mocno się zmienił na przestrzeni lat, ale chyba po raz pierwszy staje się na zarejestrowanym nagraniu tak głęboki i wręcz z trudem wyrażany (Woman and Wives). Ze smutkiem słychać jak jego szeroka przed wieloma laty skala głosu z wiekiem zanika, pomimo że wciąż świetnie słucha się premierowych utworów. Surowa produkcja brzmieniowo jest bardziej zbliżona do albumu z 1970 roku.

Po balladowym i raczej spokojnym wstępie przechodzimy do pierwszego rockera czyli Lavatory Lil. Plotki w brytyjskiej prasie mówią, że utwór opowiada o byłej żonie Paula, Heather, która żądała od niego gigantycznych sum podczas rozwodu. Riff piosenki, sam nie wiem dlaczego kojarzy mi się z Caesars Rock z Egypt Station. W ogóle ten album ma tak spójny rodzaj produkcji, że mam wrażenie jakby w moje ręce trafił raczej zbiór odrzutów do Egypt Station, niż pełnoprawny nowy album.

Niemal dziewięciominutowe Deep Deep Felling z powtarzanymi jak mantra słowami zapada w pamięć, ale jesteśmy już za półmetkiem płyty i wydaje mi się, że dotąd jest trochę.. miałko. We wspomnianej piosence całkiem przyjemne są uderzenia w perkusję oraz dźwięki czystych klawiszy. Coś dziwnego jest w tym utworze bo już po pierwszym odsłuchu wiem, że będę go często słuchał. W przeciwieństwie do pozostałych Deep Deep Felling ma niezwykły klimat. Dośpiewywane chórki, aura tajemnicy – eklektyczny, a zarazem spójny i zaskakujący. Jest to chyba też najlepszy utwór na całej płycie. I chyba tutaj zaczyna nam się ta lepsza część albumu. The Kiss of Venus to kolejna akustyczna ballada, która zasługuje na uwagę. Głos Paula wydaje się być tu najsłabszy ze wszystkich numerów, ale broni go ogólne wrażenie przyjemnej, nie za długiej piosenki zaśpiewanej przez muzyka gdzieś w swoim domowym studio. Muzyka, który próbował wielu muzycznych form, a teraz niczym obnażony siedzi ze swą gitarą i śpiewa to, co zwykle skrywa. Klawesyn dodaje jedynie „dziadkowości” tej piosence, a Paul bez ogródek wyznaje nią, że jest już niemal osiemdziesięcioletnim facetem, który może robić co chce. I nie chodzi tu o awangardowe muzyczne rozwiązania – to już było dawno temu. Teraz w balladach przygrywa na klawesynie, którego dźwięk uwielbia i nikt nie może mu nic zrobić. 

McCartney w studio [2020]

Bo ta płyta to właśnie bardziej prezent dla fanów, którzy nigdy nie spodziewali się, że Paul wróci do koncepcji albumów z serii McCartney. Pewnie sam Paul też tego się nie spodziewał. Wśród moich ulubionych jest także ostatnia piosenka Winter Bird/When Winter Comes. To jedyny utwór, który powstał dawno temu, bo jeszcze prawdopodobnie w 1992 roku, a jego producentem był George Martin. Stąd o wiele młodszy i świeższy głos pięćdziesięcioletniego Paula. A wstęp, który niejako jest klamrą – Winter Bird – tutaj o wiele krótszy i bardziej treściwy, bez zbędnego przeciągania.

Trudno fanowi, który muzykę Paula i Beatlesów łyka niczym pelikan umiejscowić gdzieś w dyskograficznej hierarchii ten album. Na pewno na minus wpływa fakt, że Paul nie jest zdolny śpiewać tak różnorodnie jak kiedyś. Po jednej piosence możemy się spodziewać kolejnej niemal identycznej. Identycznej jedynie wokalnie, bo muzycznie wciąż zaskakuje. Jeśli przyrównać ją do Egypt Station – jest to płyta o wiele słabsza. Nie znajdziemy tu różnorodności w postaci Back to Brazil, I Don’t Know czy popowego Come On To Me. Natomiast jeśli przyrównać ją do pozostałych części trylogii, to staje gdzieś pośrodku szaleństwem McCartney II i surowością, intymnością McCartney I. I pomimo że tworząc pierwszą część Paul był już dojrzałym muzykiem, a także dojrzałym mężczyzną, to w niektórych momentach McCartney III wyczuwam arcydojrzałość i arcywrażliwość – muzyczną, stylistyczną, a także w sposobie dostarczania emocji.

Paul McCartney na tyle okładki płyty [2020]; fot. Mary McCartney

Paul wie dla kogo nagrywa tę płytę i wcale nie musi tego robić. Wie, że czekają na niego fani, którzy pokochają ten album za to, że jest szczery i.. po prostu jest. Nostalgiczni fani z pocałowaniem ręki przyjmą klamrę dla trylogii, która rozpoczęła się jeszcze wtedy, gdy istniał ich ukochany zespół. Choć byłaby to najgorsza płyta w dyskografii Paula – to wciąż jest zwieńczenie ostatnich 50 lat jego muzycznych działań. Muzyczna ewolucja jaka zaszła przez jego całą karierę zdaje się mieć kulminację właśnie tutaj. A na McCartney III Paul nie musi nic udowadniać więc robi to, co mu się żywnie podoba (łącznie z użyciem autotune’a). W końcu skoro Dylan jest w stanie nagrywać, a przez wielu uważany jest za człowieka bez żadnych możliwości wokalnych, ale za to przekazywać jednocześnie tak ogromną paletę emocji, to chciałbym słuchać muzyki choćby z szeptem Paula nawet i za kolejne 20 lat.


Ocena: 4/5

 




Komentarze

Popularne posty