Fantastyczny chłopiec z Liverpoolu. Recenzja Egypt Station [2018]


          Według miejskiej legendy jest nieboszczykiem od pięćdziesięciu dwóch lat. Ale właśnie wydał nową płytę, na którą przyszło nam czekać pół dekady. Muzyk w tym czasie nie próżnował. Wydał kilka reedycji swoich klasycznych albumów oraz składankę-portfolio (Pure McCartney) zawierającą pełen przegląd jego umiejętności. A co najważniejsze wciąż koncertował. I nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie fakt, że w czerwcu tego roku skończył 76 lat. Na pytanie o muzyczną emeryturę cytuje słowa osiemdziesięciopięcioletniego Williego Nelsona - “Emeryturę od czego?”.
          Paul wydał swoją pierwszą tydzień po oficjalnym rozpadzie Beatlesów. Od tego czasu minęło 48 lat. Na nowym krążku przeszłość (niemal całkowicie) zostawia za sobą. Mamy rok 2018, przemysł muzyczny w ciągu 50 lat zdążył kilkukrotnie się przebiegunować. Ale jedna rzecz pozostaje niezmienna - Macca wciąż nagrywa. Jego kolejne płyty nie są jednak odcinaniem kuponów od dawnej sławy, a świeżym spojrzeniem na muzykę rockową i popową. Wciąż można powiedzieć, że jego nowe utwory mają ten błysk z oka młodego chłopaka z Liverpoolu, który wie, co chce przekazać. Sam twórca powiedział, że jest to album koncepcyjny, w sam raz na godzinną podróż. Każdy utwór to odrębna stacja. Pociąg odjeżdża.
          Opening Station, instrumentalny gwar i anielski chór jako krótkie wprowadzenie do pierwszego numeru z wokalem. I Don’t Know. Ten numer będzie klasykiem, wiem to po pierwszym odsłuchu, gdy - nie bez powodu - został zaprezentowany jako singiel. Typowy dla twórczości Paula fortepian zwiastuje dosyć melancholijny numer o tym, jak w życiu, mimo wszelkich starań, człowiekowi po prostu czasem nie wychodzi. Świetna partia basowa, dosyć wyeksponowana jak na basistę przystało. Dodatkowo wwiercająca się w głowę linia fortepianu, który w ciężki dzień nie pozwala zasnąć. Przejmujący efekt utworu scala chórek, który składa się z wysokiego, mocno przetworzonego wokalu samego Paula. Fascynację tym auto-tune’owym efektem Macca ujawniał już wcześniej, m.in. na ostatniej płycie NEW
          Come On To Me jest kolejnym singlem z płyty, jednocześnie największym rockerem w klasycznym tego słowa znaczeniu. Nie sposób wyrzucić ten numer z głowy, lecz wolę Paula w wydaniu z poprzedniej piosenki. Dużym plusem na pewno jest fakt zaangażowania żywego saksofonu i trąbki - w ostatnich latach Paul wyręczał się w kwestii orkiestracji czy instrumentów dętych syntezatorem i wielkimi umiejętnościami Paula Wickensa (klawiszowca jego zespołu). Przyjemny, wpadający w ucho numer. Kandydat na najbardziej przebojową piosenkę longplaya. Płynnie przechodzi do Happy With You, po pierwszym szarpnięciu strun kojarzącej się z Early Days. Numer o aktualnych uciechach życiowych z powtarzającą się gitarową zagrywką jest równie chwytliwy co reszta i w sumie przypomina wszelkie poczynania Paula na gitarze akustycznej. 

Podczas prac nad Egypt Station (2018)
          Stronę B otwiera zapowiadający się na ostry Who Cares, który z początku przypomina I Feel Fine Beatlesów. Tekst traktujący o mowie nienawiści i prześladowaniu przybiera formę zapewnień wuja Paula, że jeśli wydaje ci się, że nikt się o ciebie nie troszczy, to jesteś w błędzie. Bo on tak.
          Poprzednia płyta Paula, NEW, została ciepło przyjęta m.in. dlatego, że przypominała zmodernizowaną twórczość Czwórki z Liverpoolu. Jej producentem był syn George’a Martina, nie był to krążek tak ryzykowny, jak Egypt Station. Stąd też zaskoczenie fanów Paula względem następnego utworu - Fuh You, który od sierpniowej premiery dzieli najwierniejszych fanów byłego Beatlesa. 
          Mocno popowy numer wyjęty żywcem z radia został wyprodukowany (jako jedyny na płycie) przez Ryana Teddera, wokalistę zespołu OneRepublic, jednocześnie dwukrotnego laureata nagrody Grammy. Tedder to człowiek odpowiedzialny za większość hitów ostatnich lat, m.in. jego wspomnianego wyżej zespołu, Adele, Taylor Swift czy Beyonce. Pomimo zaprzeczeń McCartneya wydaje się, że zaangażował go do projektu w celu stworzenia komercyjnego hitu. I właśnie przebojowy, niespotykany dotychczas w twórczości Paula bit jest kością niezgody między fanami, którzy widzą Paula w spokojniejszej, nie tak radiowej twórczości. Sam jeszcze jakiś czas temu byłem po ich stronie, ale po paru przesłuchaniach przekonałem się, że Fuh You to naprawdę dobra piosenka. Zwrotka, refren, mostek, refren - ten motyw zawsze pasuje i tutaj także nie zawodzi. Z pewnością będzie to jeden z najgłośniej śpiewanych przez fanów numerów na zbliżającej się trasie koncertowej (17 września rozpocznie się w Kanadzie, by przez Stany Zjednoczonę trafić do Europy i 3 grudnia także do krakowskiej Tauron Areny). Gdyby takich utworów w radiu było więcej, to myślę, że zacząłbym go także częściej słuchać. Do tej naszpikowanej syntezatorami piosenki Paul nie zaprosił swojego zespołu, przygrywają mu natomiast smyczki, klawisze elektrycznego Wurlitzera czy też tak charakterystyczny dla piosenek np. z Sierżanta Pieprza klawesyn. Z pewnością najżwawsza laurka młodości ducha 76-latka. Confidante to oda do... pierwszej gitary Paula. Stary Martin, który przez całą karierę był jego powiernikiem doczekał się ckliwej opowieści, którą ja, z całą jej cukierkowością, kupuję. Opowieść o przedmiocie, który towarzyszy nam tak często, że staje się w końcu niespodziewanym towarzyszem życia. Gitara akustyczna w roli głównej. Czego chcieć więcej? 

Egypt Station

          People Want Peace to hymn inspirowany głośnym koncertem Paula w Tel Avivie w 2008 roku i słowami jego ojca. Klaskające chórki nasuwają na myśl Give Peace a Chance. Ale ze słynnym utworem Lennona łączy go tylko chórek i pokój w tytule, bo mimo pacyfistycznego wydźwięku jest to po prostu jeden ze słabszych numerów. Po dosłownie trzech minutach odpoczynku od mocnej twórczości Paula nadchodzi czas na Hand in Hand. Melancholijna ballada, której rzewności dodaje solówka na fletni pana oraz zmęczony i szorstki głos - takie wydanie Paula McCartneya lubię najbardziej. Wszystko to dopełnione wiolonczelą, skrzypcami i chwytającym za serce tekstem. Klimatu dodaje fakt, że ten utwór powstał na pianinie, którego właścicielem był ojciec Paula. 
          Czas na kolejną płytę. Stronę C otwiera Dominoes, które wciąga mnie przede wszystkim gitarowymi i klawesynowymi przejściami. W tym też momencie zdaję sobie sprawę, że przesłuchałem już ponad połowę płyty, która jest niebywale równa i bardzo mi się podoba. Elektroniczna bosa nova? Klarnet? Tak, to wciąż Paul McCartney. W Back in Brasil dostajemy totalną mieszankę stylów, która w porównaniu do ostatnich muzycznych dokonań artysty jest dosyć zaskakująca. Do It Now to kolejny utwór inspirowany słowami ojca z przeszłości. Pod względem muzycznym nie jest banalny, lecz po świetnym Back in Brasil nieco nudny. Caesar Rock z dosyć funkowym bitem i wykrzyczanym tekstem nie jest moim faworytem. Słychać, że zespół świetnie się bawił tworząc ten numer, ale wśród innych, mocnych utworów niczym się nie wyróżnia.
          Nadchodzi czas na Despite Repeated Warnings - moje największe zaskoczenie i prawdopodobnie najlepszy song na płycie. Macca w konstrukcji sięga tu do swoich złożonych z kilku części utworów jak nieśmiertelne Band on The Run. Tekst stworzony z myślą o globalnym ociepleniu w drugiej części nabiera kontekstu politycznego. I jest agresywny w mój ulubiony sposób, w taki jaki umie pisać tylko Paul. Mocno czuć tutaj wpływ (muzycznie, rytmicznie oraz tekstowo) m.in. Too Many People - piosenki, która była atakiem na Johna Lennona w 1971. I mimo że byłem nastawiony negatywnie wiedząc przed premierą, że Paul zaśpiewa numer inspirowany polityką, to przesłuchując tę piosenkę już rozumiem, że najlepsze utwory zawsze wychodzą inspirowane tym, co aktualnie ważne, niedające spokoju. Da się też usłyszeć Paula, który całkiem udanie prezentuje swój talent parodystyczny udając Donalda Trumpa. Wolny, z każdą linijką tekstu przyspiesza by w końcu ruszyć na złamanie karku. Muzycznie jest to też przenośnia statku z tekstu, który przeciążony problemami zbliża się ku zatonięciu. Środkowa i końcowa część nadaje epickości, ten utwór z pewnością przejdzie do historii. 

Sekretny koncert dla garstki fanów i powrót do Cavern Club. Tam zaczęli Beatlesi (2018)

          W Station II powraca motyw z otwieracza. Wydawałoby się, że jest to klamra albumu, ale końcówka wprowadza do ostatniego numeru na płycie. Przebojowe, gitarowe Hunt You Down przeradza się w rytmiczne i wesołe Naked. Aż chce się krzyknąć “More cowbell!”. Następnie słyszymy zagrywkę w stylu Gary’ego Moore’a, a już do końca instrumentalne C-Link. I to już naprawdę ostatnia stacja. Stacja tak dobra, że chciałoby się na niej zostać. Ale każda podróż kiedyś się kończy, Egypt Station także.
          O wokalu Paula McCartneya od paru lat mówi się wiele, jestem zdania, że za dużo. Jego głos z pewnością postarzał się, nabrał tym samym jednolitej barwy. Nikt nie jest wiecznie młody. Ale zmiany są dobre. W końcu do starych piosenek Beatlesów czy Wings szorstki głos dodaje nowego wydźwięku i wagi, której wcześniej te utwory nie miały. W nowych natomiast słyszymy artystę, który się zmienia. Jego twórczość ewoluuje podobnie jak głos. Są to zmiany naturalne, a w przypadku jego premierowych piosenek z pewnością też pozytywne.
          Egypt Station to niezwykle udana płyta. 76-letni artysta z każdym kolejnym dźwiękiem uzewnętrznia dwudziestoparoletniego chłopaka, który wciąż w nim drzemie. Każdy artysta chciałby wydawać takie longplaye po ponad 55 latach od debiutu płytowego ze swoim pierwszym zespołem. Już czekam na kolejny album, bo wiem, że Paul nie wyśpiewał jeszcze ostatniego słowa. I jeszcze długo tego nie zrobi.

Ocena: 9/10

Komentarze

Popularne posty