Zebra z nową farbą. 50 lat Abbey Road - recenzja [2019]


     Choć mogłoby się zdawać, że nie, to XXI wiek jest cudowny. Wszystko (lub większość) tego, co najważniejsze, już wydarzyło się w historii filmu, czy muzyki. I tak jak jeszcze przed erą Internetu dostęp do wszelkiego rodzaju książek, płyt, tworów kultury był utrudniony, to dzisiaj nie ma wątpliwości, że wystarczy jedno kliknięcie, by na swojej playliście znaleźć jakieś mniejsze lub większe arcydzieło z poprzedniej epoki. Nowego wydania Abbey Road słucham na lotnisku i w samolocie. Wprawdzie nie mam przy sobie gramofonu, tylko Spotify, a warunki nie są może najlepsze do odbioru dźwięków, tak też powtarzam tę czynność drugi raz, w spokoju. A potem kolejny. 
Bo Abbey Road A.D. 2019 to cudo.  

Odrzut z sesji zdjęciowej do okładki płyty
      Nowa edycja w 2019 roku, w pięćdziesiąt lat po premierze oryginalnego albumu, była pewna niemal tak bardzo, jak pewnym jest coroczny koncert Scorpionsów w Polsce. Giles Martin (syn słynnego producenta, „ojca” sukcesu Beatlesów George’a Martina) nie musiał się bardzo fatygować, by stworzyć nowy, dobry remix starej płyty, którą zna każdy. Jedyne co mógł zrobić, to skopać swoją robotę, ale na szczęście z walki z ostatnią płytą Beatlesów wyprodukowaną przez swego ojca wyszedł z tarczą. Przede wszystkim w nowym remixie słyszymy wcześniej wyciszone partie wokalu w tle (np. w Come Together) oraz bardziej wyeksponowany bas i perkusję. Moje serce najmocniej skrada Oh, Darling!, a dokładniej dodatkowe partie harmonii wokalnych w tle pod koniec utworu. Słodszej piosenki Beatlesów chyba jeszcze nie było! O dziwo, znienawidzony przeze mnie Maxwell’s Silver Hammer nie stał się jeszcze bardziej znienawidzony. Jego nowa wersja jest poprawna, choć sama piosenka od 50 lat nie zmieniła swojego statusu – jest po prostu słaba, jest też jedną z najdziwniejszych melodii McCartneya w ogóle. 


      Przyglądając się całokształtowi nowego mixu - naprawdę, najwięcej nowa wersja Abbey Road zyskuje na dodanych partiach wokalnych, których dotychczas nie mogliśmy usłyszeć. W kwestii krystaliczności wokali na nagrodę główną zasługuje nowa wersja Because. Na szczególną uwagę zasługują też odświeżone partie smyczków, które brzmią bardzo „młodo” – są żywe, nagrane jakby wczoraj – chociażby te z Something czy Golden Slumbers. Przede wszystkim płyta zyskała na przestrzeni, a stereofonia brzmi tu „bardziej stereofonicznie” niż kiedykolwiek wcześniej, na którejkolwiek wersji z przeszłości. Pod tym względem fenomenalnie przytłaczające jest I Want You (She’s So Heavy) – jeszcze nigdy nie było tak mocarne i wbijające w fotel. Zremasterowana wersja z 2009 jest nieco „brudniejsza” w brzmieniu, co mogę zobrazować brudną igłą od gramofonu – jeśli płyta jest zakurzona, igła, która zbiera brud z każdym kolejnym rowkiem płyty, powoduje, że dźwięk jest coraz bardziej zniekształcony. A nowy mix Abbey Road jest jak oszlifowany diament. Bardzo czekałem też na Here Comes The Sun, które po mrocznym I Want You.. zawsze było dla mnie takim delikatnym wprowadzeniem do innego muzycznego świata, po prostu do strony B płyty. I w tym wypadku również, o dziwo, utwór nabrał jeszcze więcej świeżości (o dziwo, bo czy można być bardziej uroczą piosenką? I brzmieć jeszcze lepiej niż kiedykolwiek wcześniej? Jak widać  - można).


      Najbardziej w wypadku tego albumu czekałem na kończącą płytę wiązankę Golden Slumbers/Carry That Weight/The End. I nie zawiodłem się, bo nową jakość tej wiązanki zwiastuje już You Never Give Me Your Money, a jej pokłosie słychać następnie w She Came In Through The Bathroom Window. Bas, bas i jeszcze raz perkusja. To tutaj wprowadzono najwięcej dodatkowych, innych ścieżek perkusji (w stosunku do wersji sprzed półwiecza). Znajdując się pewnie z ponad dziesięć tysięcy kilometrów nad ziemią, nocą, obserwując rozbłyskające światła londyńskich budynków, kończyłem po raz pierwszy odsłuch nowego remixu, przechodząc do najbardziej wyczekiwanych przeze mnie odrzutów z sesji do albumu (tzw. outtakesów). I tak wśród niczym niewyróżniających się odrzuconych wersji piosenek, mamy m.in. przepiękne domowe demo McCartneya i piosenkę Goodbye, która brzmi jak typowa ballada Paula z tego okresu – połączenie I Will, Blackbird, a w końcowym efekcie przypominająca Heart of the Country z jego solowego RAM. Ale za takie piosenki w końcu kocha się Paula. Najpiękniejszym „nowym” utworem na płycie jest bezapelacyjnie demo do Something, w którym słyszymy jedynie Harrisona i jego „płaczliwy” (najprawdopodobniej) Fender Telecaster. I tutaj też wychodzi całe piękno tego utworu, jego prostota i geniusz Harrisona, który bez tych ozdobników, znanych z oficjalnie wydanej wersji piosenki, potrafił stworzyć tak niesamowitą melodię. 


      Kolejnym świetnym elementem jest Ballad of John and Yoko – Take 7. Wówczas, zespół chylił się ku upadkowi, a na nagraniu słyszymy jedynie Paula i Johna, którzy we dwójkę w studiu zwyczajnie dobrze się bawią. Lennon nazwany przez Paula per George i Lennon nazywający McCartneya per Ringo (Ringo i George podczas sesji byli nieobecni w studio, a rolę perkusisty przejął Paul, stąd określenie Johna) i ogólna chemia, która panuje między duetem, robi tylko „smaka” – chciałoby się więcej, ale niestety, więcej takich smaczków już na tym rocznicowym wydawnictwie nie znajdziemy. Na uwagę zasługuje jeszcze instrumentalne wersja trzech numerów – Because (chyba w końcu wiem, dlaczego mówi się, że to utwór podobny do Sonaty Księżycowej) z wyliczanym uderzeniami/delikatnym klaskaniem rytmem oraz smyczki użyte do tła Something – po prostu miód dla uszu, na to czekałem od dawna, choć o tym nawet nie wiedziałem! Płytę z odrzutami i całą przygodę z nowym Abbey Road wieńczy Golden Slumbers/Carry That Weight/The End – Take 17, na którym słyszymy wyeksponowaną i „oddzielną” część ze smyczkami i sekcją dętą. 

      W ciągu ostatnich dwóch lat ukazały się kolejno nowe wersja Sierżanta Pieprza oraz Białego Albumu. Ta pierwsza zdecydowanie w kwestii odrzutów i nieznanych materiałów jest najnudniejsza, druga natomiast bardzo dużo nadrabia nigdy niepublikowanymi oficjalnie Esher Demos. Najnowsze wydawnictwo natomiast jest, w mojej opinii, najlepiej zremixowane. Trzeba było trzech remixu dwóch klasycznych albumów Beatlesów, żeby dojść do tego momentu, który nadszedł teraz w przypadku Abbey Road. To zwyczajnie nowa płyta, inna od tej, którą zna się z dawnych wydań.
      Krąży przekonanie, że Beatlesi są nudni, grają na jedno kopyto, a przede wszystkim są przereklamowani. Jeśli nigdy nie słuchałeś Abbey Road, bo płyta stara, bo przydługa, bo nudna - to jest ten moment. Ten album naprawdę nigdy nie brzmiał tak dobrze.

Komentarze

  1. to ostatnie zdanie, imho niezręczna płęta bo kto mógłby powiedzieć coś tak niedorzecznego, a Abbey Road zawsze brzmiał dobrze ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeśli spytasz przeciętnego odbiorcę muzyki, który nie ma wiele wspólnego z muzyką w klimacie Beatlesów, to właśnie to usłyszysz. A puenta jest taka, by zachęcić potencjalnych nowych słuchaczy do odsłuchania nowej wersji i - być może - pokochania Beatlesów 😎

      Usuń
    2. Wiadomo, że Abbey Road zawsze brzmiało znakomicie. Ale współczesna technologia zamiast popsuć klimat jedynie go poprawiła. Naprawdę dla mnie czymś wielkim jest potęga brzmienia "I Want You.." w tym nowym mixie. O wiele głośniejsza, przeszywająca wersja. Monumentalna. I ten mix zrobił z tą płytą coś, co wydawało się niemożliwe - poprawił jej brzmienie, dostosował ją trochę do współczesności. W końcu teraz większość osób kupujących sprzęt audio mówi "Proszę taki z dużą ilością basu" - i ten bas tu jest. Piszę to z perspektywy słuchacza muzyki przez Spotify, ale też kolekcjonera winyli. Pierwsze tłoczenie Abbey Road brzmi prześwietnie, ale to nowe - jak wspomniałem wcześniej - niczego mu nie ujmuje, wręcz dodaje. Dzięki za komentarz :)

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty